Do urządzeń elektronicznych mam ograniczone zaufanie, gdyż nigdy nie wiadomo, w którym momencie się popsują. W moim samochodzie nagle i niespodziewanie odmówił posłuszeństwa „autoalarm”. Pod tym potocznym pojęciem kryje się jednak bardziej skomplikowane urządzenie, które nie tylko wyje, ale i zabezpiecza. Mój alarm nie reagował na polecenia pilota i jeszcze przeraźliwie wył. Wyłączyłem syrenę kluczykiem, bo nie umiem myśleć w hałasie. Przypomniałem sobie, że mam ukryty wyłącznik, którym można unieszkodliwić ów alarm. Zrobiłem co trzeba i… nic. Na tym moja widza się skończyła. Z telefonu komórkowego, który dostałem w prezencie od żony za dobre sprawowanie, zadzwoniłem do warsztatu, który mi zamontował to feralne urządzenie. Facet w słuchawce powiedział, żebym przeciął żółtobrązowy przewód przy „centralce”. Nie widział, gdzie znajduje się ta „centralka”, bo każdy montażysta zakłada ją w innym miejscu, by utrudnić złodziejom życie. Ja też nie widziałem i wcale nie czułem się jak
złodziej, macając ręką okolice pedałów i kolumny kierownicy. Zadzwoniłem jeszcze raz, by dowiedzieć się, że jak przyholuję samochód do warsztatu, to mi naprawią. Rozumiem, że jest demokracja, ale tak traktować klienta?
Zdesperowany zadzwoniłem do generalnego importera alarmów. Uprzejmy pan udzielił mi kilku następnych wskazówek dotyczących odłączenia alarmu, a gdy to nie odniosło skutku, przysłał montera. Monter zjawił się po kilkunastu minutach oczekiwania i zaczął rozkręcać samochód w poszukiwaniu „centralki”. Znalazł, odłączył co trzeba. Nigdy w życiu dźwięk pracującego silnika nie wydał mi się równie miły. Powiedział, żebym przyjechał do serwisu. Nie wziął pieniędzy, chociaż już dawno skończyła się bezpłatna gwarancja. Po prostu Ameryka!
Jaki jest morał z tej opowieści? Przy wyborze autoalarmu mniej ważna jest jego marka czy nawet funkcje, które wykonuje. Wielu sprzedawców zachwalając swój towar i tak posługuje się językiem zupełnie niezrozumiałym dla przeciętnego zjadacza chleba, z dużą ilością fachowych zwrotów i słów brzmiących z angielska. Ma to sugerować, że oferowane urządzenie jest najlepsze na świecie, a nawet jeszcze dalej. Przed podjęciem decyzji warto upewnić się, czy dana firma dysponuje serwisem w całym kraju i czy jest chętna do pomocy w nagłych przypadkach. Podczas montażu warto też przyglądać się monterowi, by wiedzieć, jak w razie awarii odłączyć całe urządzenie i gdzie znajduje się „centralka” i „żółto-brązowy przewód”. Tak na wszelki wypadek.
I jeszcze jeden drobiazg. Nabywca nowego pojazdu przed wyjazdem na drogę publiczną musi go ubezpieczyć, a warunkiem ubezpieczenia jest posiadanie autoalarmu, będącego w wykazie danej firmy ubezpieczeniowej. Z reguły dealer marki samochodowej współpracuje z firmą montującą alarmy, oczywiście konkretnego producenta alarmów. Nabywca samochodu jest więc niejako przymuszany do zamontowania urządzenia tej konkretnej firmy. Bardzo sprytne. Jeżeli niezdyscyplinowany nabywca życzy sobie zamontować alarm innej firmy, musi na własną rękę sprowadzić montażystę wybranego urządzenia do niezadowolonego dealera. Tak to się teraz porobiło.